Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 7

23 lipca 2017

Dystans: 86 km

Śniadanie było dość oryginalne, jak na Niemcy. Z racji pochodzenia gospodarza, dostałem do spróbowania meksykańskie quesadillas, których wcześniej nie miałem okazji jeść, ale na szczęście bardzo mi smakowały. Z pewnym żalem pożegnałem się z przemiłymi gospodarzami i ruszyłem w dalszą drogę.

Wyjazd z Monachium okazał się bezstresowy. Ścieżek rowerowych było mnóstwo, a wyjeżdżając z miasta trafiłem na charakterystyczną dla Niemiec drogę równoległą do autostrady (u nas na szczęście też można takie znaleźć, ale to najczęściej błotne dukty), zamkniętą dla ruchu samochodowego. Trochę mi zbrzydło już wpatrywanie się w szarą rzekę asfaltu i słuchanie warkotu pędzących z 200 na godzinę porszaków, więc przy najbliższej okazji postanowiłem trochę pozwiedzać. Ta na szczęście nadarzyła się dość prędko. W małej miejscowości miejscowości Inning trafiłem nad jezioro Ammersee, jedne z większych w tym regionie. Pierwsze jezioro jakie napotkałem na tej trasie. Na miejscu odbywał się jakiś festyn więc zatrzymałem się co nieco pooglądać i posłuchać grającej pod promem orkiestry. Co ciekawe słychać było również sporo rozmów w języku polskim.

Kolejnym przystankiem była miejscowość Landsberg nad rzeką Lech. Tutaj miałem drobny problem bo okazało się że leży ona na stromej skarpie, której pokonanie do reszty wykończyło moje hamulce. Na szczęście potem było już płasko. Samo miasto było natomiast bardzo ładne, nie tylko ze względu na walory krajobrazowe, ale również na charakterystyczną, regionalną architekturę. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że wszystkie te miasteczka wyglądają tak samo. Owszem pewnych elementów, takich jak układ zabudowy, architektura szachulcowa bądź z muru pruskiego, czy też charakterystyczne dla południa Niemiec – drzewka majowe (Maibaum). Te ostatnie podobały mi się najbardziej – każde miasto i miasteczko stara się je zrobić jak najwyższe (najczęściej ich wysokość sięga 30 m) i jak najładniejsze. Do tego wokół nich istnieje mnóstwo tradycji i imprez, z grubsza odbywających się według jednego schematu, jednak każdy region dodaje coś od siebie. To dobry powód by odwiedzić Bawarię w maju, a nie tylko na Oktoberfest.

Wreszcie, pod wieczór docieram do celu podróży – Buchole. Opuszczam tym samym historyczną krainę Bawarii i wkraczam do Szwabii. Nawiasem mówiąc, określenie „Szwab”, które dziś często używane jest jako dość obcesowe określenie Niemca, pierwotnie oznaczało właśnie mieszkańca Szwabii i nie miało wydźwięku negatywnego. Kolejny raz udało mi się znaleźć gospodarza, przyjmującego w gościnę podróżujących rowerzystów. Tym razem odwiedzam człowieka niestety ciężko doświadczonego przez pasję. Swojego czasu uprawiał bowiem kolarstwo górskie – i to w najwyższych górach w Europie, zarówno Alpach jak i Pirenejach. Niestety na jednym z ostrych zjazdów uległ ciężkiemu wypadkowi, z którego wyszedł z makabrycznie pękniętą czaszką, ale dzięki kaskowi wogóle przeżył. Na szczęście lekarze poskładali mu głowę dość dobrze (strach pomyśleć co by było gdyby przytrafiło mu się to z naszą służbą zdrowia) i ma zamiar niebawem wrócić do zjazdów. Wspomniał że i tak miał więcej szczęścia bo nie uszkodził kręgosłupa… Podziwiam takich ludzi, nie tylko za siłę i odwagę, ale też poczucie humoru. Ja raczej nie zdecyduję się na kolarstwo górskie, wolę trzymać się nizin. Swoje przeżyłem nawet na konwencjonalnych odcinkach. I zawsze noszę kask. Od gospodarza dostałem jeszcze namiar na najbliższy serwis rowerowy bo czas w końcu naprawić spiłowane hamulce. Alpy już się zbliżają, jednak z powodu chmur niewiele widać…


Booking.com