Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 5

21 lipca 2017

Dystans: 105 km

Rano zdążyłem zjeść spokojnie śniadanie z gospodarzami i mimo pewnych obaw ruszyłem w dalszą drogę. Straty wyrządzone przez wczorajszą burzę były dość znaczne, ale służby uwijały się sprawnie. Dobrze że nie zerwało żadnego mostu. Pogoda nie była zbyt przyjemna, ale czasami się przejaśniało. Gnałem przed siebie, nie tracąc zbytnio czasu na rozglądanie się. Jechałem przez dość słabo zaludnione tereny więc w sumie i tak nie było za bardzo czego oglądać. Gdyby chociaż było widać Alpy na horyzoncie, ale bez szans, bo cały horyzont spowity był chmurami.

Trasa choć nudna, była całkiem przyjemna. Ścieżki rowerowe były bardzo przyzwoicie wykonane i było ich całkiem sporo, a jak już ich zabrakło to drogi lokalne (również przyzwoicie utrzymane) były niemal bezludne więc przemieszczałem się bezstresowo. Kolejny dzień, kolejna setka. Forma wraca. Wreszcie docieram do granicy z Niemcami, którą przekraczam Tittmoning – chyba największej miejscowości jaką tego dnia odwiedziłem. Miasteczko było całkiem ładne – miało piękny zabytkowy rynek z prowadzącą do niego wieżą mieszkalną. Do tego zamek z XIII w. zbudowany przez biskupa, pobliskiego Salzburga. Niestety było już za późno na zwiedzanie. Jedyną wadą było to, że miasteczko leżało na bardzo stromej skarpie, której pokonanie było zdecydowanie największym wyzwaniem dnia. Jak widać nie potrzeba wcale wielkich gór żeby się spocić.

Tym razem zdecydowałem się na nocleg pod namiotem i w tym celu udałem się na camping położony nad pobliskim jeziorkiem. Niestety cena okazała się dość bolesna. Siedemnaście euro z kawałek trawnika lekko mnie zapiekło, ale nie miałem wyjścia. Jeszcze kilka lat temu jak podróżowałem przez Niemcy z namiotem to nocleg na polu namiotowym rzadko kiedy przekraczaj 10 euro, teraz jednak ceny podniosły się do granic absurdu, bo niekiedy taniej można znaleźć miejsce w hostelu. Mogłem oczywiście iść gdzieś w krzaki do lasu jak za dawnych lat się zdarzało, ale od jakiegoś czasu wolę spać w miejscach strzeżonych.

Zanim jednak rozbiłem namiot, spojrzałem w niebo i już wiedziałem, że będzie kicha. Najwyraźniej pogoda próbowała spłatać mi figla, ale nie dałem się zaskoczyć. Istotnie chwilę później lunęło jak z cebra, ale już nie tak mocno jak wczoraj. Schowałem się więc z tobołami w niewielkiej kanciapie i tam w towarzystwie rozmaitych pajęczaków, próbowałem przeczekać uderzenie żywiołu. Na szczęście wziąłem ze sobą czytnik e-booków, wiec przynajmniej się nie nudziłem. Lubię tradycyjne książki, ale w podróży są niestety bardzo nieporęczne i bardzo wrażliwe na zawilgocenie. Przestało padać dopiero około północy. Zastanawiałem się nawet czy jest sens wogóle rozbijać namiot o tej porze, ale w końcu zakasałem rękawy i zrobiłem swoje. Zmęczony, ale przynajmniej suchy poszedłem spać. Na szczęście później już nie padało.


Booking.com