Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 16

1 sierpnia 2017

Dystans: 105 km

Rano gospodarze musieli iść do pracy, ale wstałem na tyle wcześnie że zdążyliśmy zjeść jeszcze wspólnie śniadanie. Potem można było ruszać dalej.

Niebo było stalowoszare, ale na szczęście siąpiło tylko czasami. Miało to nawet swój klimat bo wkroczyłem w strefę zmilitaryzowaną i to jedną z największych swojego czasu – linii Maginota (a przy tym najbardziej bezużytecznych). Początkowo betonowe konstrukcje widoczne były doskonale, gdy wyrastały na polach pszenicy niczym głazy narzutowe, lub puste muszle na plaży. Miejscowi chyba niezbyt ją lubią, bo wszystkie bunkry do których mogłem się zbliżyć byłby ogołocone do samego betonu i sądząc po zapach pełnią raczej funkcję nieformalnych szaletów (czyli mniej więcej jak u nas). Gdzieniegdzie pojawiają się szlaki turystyczne tudzież tablice informacyjne, ale szczerze mówiąc nie zachęcały do eksploracji i ostatecznie się nie skusiłem. Niemniej w tych miejscach nie doszło do większych bitew, więc nie ma tutaj skażenia rodem z niesławnej „rouge zone” znajdującej się przy granicy z Belgią, więc jeśli ktoś jest pasjonatem tego typu atrakcji może sobie sobie śmiało pójść na spacer.

Po dość nudnym odcinku, dotarłem wreszcie do celu którym było miasto Metz. Godzina była jeszcze młoda, więc postanowiłem pozwiedzać. Akurat przejeżdżałem obok centrum sztuki Pompidou, więc postanowiłem się zatrzymać i zajrzeć do środka. Niestety awangarda architektoniczna (z tego co wyczytałem budynek przypominać ma chiński tradycyjny kapelusz i od tej strony raczej spełnia oczekiwania) nie ułatwiła mi zadania i zwyczajnie nie mogłem znaleźć wejścia. Nie był to wyłącznie mój problem bo oprócz mnie błąkało się tam jeszcze kilka osób. Nie spodziewałem się tego rodzaju problemu, a internetu pod ręką nie miałem, więc w końcu zniechęcony odpuściłem i pojechałem na starówkę.

Nie było tak bajecznie ja Strasburgu, ale i tak było na co popatrzeć. Klimat był zupełnie inny, dominowała architektura murowana, a nieco egzotyki dodawały nasadzone wzdłuż ulic palmy. Również tutaj najpiękniejszą z budowli była katedra – pod wezwaniem św. Szczepana. Tu przynajmniej nie miałem problemu ze znalezieniem wejścia, więc mogłem nawet zwiedzić ją od środka. Budowla powstała z połączenia dwóch kościołów co nadało jej dość oryginalną bryłę. Nie posiada zbyt wysokiej wieży, ale wysokość stropu (41 m) robi wrażenie. Ma też mnóstwo okien wypełnionych efektownymi witrażami, co daje niesamowitą grę świateł w słoneczny dzień. Na szczęście akurat się wypogodziło, więc mogłem to zaobserwować. Akustyka też pewnie jest niezła, ale akurat nic nie było grane. A szkoda bo bardzo lubię muzykę organową, zwłaszcza w gotyckich murach.

Pojeździłem jeszcze trochę po starówce, a następnie odnalazłem mojego hosta. Szybko znaleźliśmy wspólny język (tym razem bez problemu dogadaliśmy się po angielsku), bo podobnie jak ja uwielbiał jazdę na rowerze i wspinaczkę. Przy czym robił to na nieco wyższym niż ja poziomie (Alpy, Pireneje). Za to nie zapuszczał się w rejony które ja miałem okazję odwiedzić więc mogłem mu o nich opowiedzieć. Może jeszcze kiedyś się spotkamy…


Booking.com