Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 15

31 lipca 2017

Dystans: 70 km

Postanowiłem zacząć zwiedzanie z samego rana. Już wczoraj jadąc przez obrzeża miałem namiastkę tego co minie czeka. A była to niemała uczta dla oczu. Cała starówka została wpisana na listę UNESCO już dawno i to nie bez powodu. Otoczona i odizolowana kanałami tworzy niesamowity, baśniowy wręcz klimat. Niczym Brugia.

Alzacja to kraina leżąca na pograniczu Francji i Niemiec, o którą oba kraje toczyły w przeszłości niezliczone boje. Oprócz jednak wymiany ciosów, obie kultury przenikały się nawzajem poprzez chociażby style w sztuce i architekturze. Dało to iście niesamowity efekt, a niemal każdy budynek jest architektonicznym dziełem sztuki. Było na co popatrzeć.

Perłą w koronie tej niesamowitej starówki jest katedra Najświętszej Marii Panny.. Niby widziałem ich w życiu sporo. W Polsce, Niemczech, Anglii, czy nawet Hiszpanii, ale to co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Przede wszystkim – jest ogromna i widać ją z bardzo daleka (co ciekawe udało się zakończyć jej budowę w średniowieczu – zabrakło środków jedynie na drugą wieżę w fasadzie). Jednak jej ogrom widać dopiero po wejściu do środka. Po drugie elewacje pęcznieją wręcz od detali, prawie wszystko jest tutaj bogato rzeźbione, nie sposób wyłapać wszystkich scen. Po trzecie – wnętrze, warto wytężyć wzrok w panującym tam półmroku by odkryć poukrywane detale, freski i rzeźby. Do tego dochodzą przepiękne witraże, które cudem przetrwały wszystkie wojny światowe. Samo zwiedzanie katedry zajęło mi półtorej godziny (a i tak nie poszedłem na wieżę bo byłą akurat nieczynna), ale i tak czułem, że zwiedziłem ją tylko pobieżnie. Coś niesamowitego.

Jako że dystans do przejechania miałem dość krótki, nie musiałem spieszyć się z wyjazdem. W końcu jednak nastał ten smutny moment i musiałem ruszyć w trasę. Dalsza droga nie należała do przyjemnych. Ścieżek rowerowych nagle zabrakło, a i okolica nie była zbyt interesująca. W dodatku od czasu do czasu mocniej lunęło. Najgorzej było jednak w jednym miejscu gdzie wpakowałem się w zaledwie kilkusetmetrowy odcinek polnej drogi. Droga była z lessu i to w dodatku podmokłego, a to paskudztwo klei się niesamowicie do kół, łańcucha i w zasadzie wszystkiego czego dotknie. Szybko wygrzebałem się z pułapki, ale rower wyglądał po prostu strasznie. A do tego już pod koniec trasy skończyły się równiny i pojawiły się niewielkie ale strome wzgórza…

Mimo przeciwności losu udało mi się dotrzeć do Goetzenbruck o w miarę przyzwoitej godzinie. Znów skorzystałem z gościnności poznanej przez internet rodziny. Pomogli mi nawet doprowadzić rower do porządku przy pomocy myjki wysokociśnieniowej, co było dla mnie sporym wybawieniem. Pojawiły się natomiast bariery językowe. Gospodarz nie mówił bowiem po angielsku, znał natomiast… niemiecki, którym ja ledwie dukałem, ale po francusku pamiętałem zaledwie kilka słów, więc byłoby jeszcze gorzej. Na szczęście udało nam się w miarę sensownie porozmawiać, ale rozmowa z Francuzem po niemiecku to, zdecydowanie ostatnia rzecz jaka mogłaby mi przyjść do głowy – animozje między tymi nacjami są nadal odczuwalne, zwłaszcza na prowincji.

Choć wydawać by się mogło, że najlepsze mam już za sobą, to był zdecydowanie jeden z ciekawszych dni tej wyprawy.

 


Booking.com