Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 14

30 lipca 2017

Dystans: 150 km

Poranek był chłodny, ale słoneczny. Idealny do jazdy rowerem. Po raz pierwszy jednak żałowałem, że nie pada bo wtedy miałbym jakiś pretekst by zostać w Szwajcarii trochę dłużej… Z drugiej strony jednak wiedziałem, że nie mogę sobie na dłuższy postój inaczej będę musiał jechać po ciemku, albo znów gonić jakiś kosmicznie drogi pociąg. Na żaden z tych wariantów nie miałem ochoty, więc w nieco posępnym nastroju ruszyłem do Bazylei.

Miasto nie okazało się tak ładne jak sobie to wyobrażałem, ale może to przez to że mogłem je zwiedzić tylko powierzchownie. Była niedziela rano na ulicach pustki, a wszystko co możliwe było zamknięte. Pojeździłem więc trochę po starówce, porobiłem kilka zdjęć i z ciężkim sercem przekroczyłem granicę.

Od strony Francji wiało. Nudą. Zrobiło się płasko jak stół. Góry szybko zniknęły za horyzontem. Jechałem przez prowincję, starając trzymać się szlaku rowerowego biegnącego wzdłuż Renu. Niestety nie był oznakowany najlepiej, a do tego mocno meandrował, więc non stop go gubiłem. Po drodze mijałem nieliczne wsie i jeszcze rzadsze miasteczka, które sprawiały wrażenie całkowicie wymarłych. Mimo ładnej pogody nie spotkałem po drodze żadnego innego rowerzysty, ani nawet wędkarza. Nie spodziewałem się takich rzeczy w centrum europy. To było normalne w Finlandii…

W pewnym momencie jednak puste uliczki zapełniły się ludźmi, a na ulicach pojawiły się barierki. Okazało się że znalazłem się na trasie wyścigu kolarskiego. Juniorów co prawda, ale z międzynarodową obsadą. W każdym razie wyścig wzbudził ogromne zainteresowanie miejscowych. Na szczęście mogłem bezkolizyjnie przemknąć równoległą drogą i nawet obejrzeć sobie peleton z bliska. Zawodnicy jechali z prędkością, o jakiej mogłem tylko pomarzyć. Było ich całkiem dużo, ale jeszcze więcej było samochodów z zaopatrzeniem. Patrzyłem na nie z zazdrością bo z moim zaopatrzeniem zrobił się problem. Nadal nie znalazłem nic otwartego. Nabrałem co prawda sporo wody na zapas ale, szybko się wyczerpała. Tutaj niestety nie było już tych magicznych źródełek, którymi usłana była Szwajcaria. Ledwo co wyjechałem już zacząłem tęsknić… W tym momencie jednak jeden z zawodników rzucił we mnie bidonem. Mógł to być przypadek, ale i tak się cieszyłem, że miałem z tego wydarzenia jakąś pamiątkę.

W końcu znalazłem ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż kanałów. Tutaj już nie dało się zabłądzić. Droga do Sztrasburga była już prosta jak drut. Wiązało się to jednak z pogłębiającą monotonią krajobrazu. Tym bardziej że po kanale nic nie pływało – poza szczurami i pewnie nie były to szczury lądowe… No dobra, czasem wylądowała też grupa łabędzi. Ścieżka była jednokierunkowa, więc jedynym urozmaiceniem było przejechanie z jednego brzegu na drugi.

Do celu dojechałem zaskakująco wcześnie. Pokonałem nie tylko rekordowy na tej wycieczce dystans, również w doskonałym czasie. Do rekordu życiowego co prawda było mi daleko, ale i tak byłem bardzo zadowolony. Zameldowałem się dla odmiany w hostelu. Był to jeden z tych masowych hosteli na kilkuset miejsc noclegowych, ale był zaskakująco przyzwoity i przy tym niedrogi. Pozwolili mi też zaparkować rower w bezpiecznym miejscu. Postanowiłem więc nieco odpocząć i nabrać sił przed kolejnym etapem podróży. Ogarnąłem też kolejne noclegi na trasie. Natomiast zwiedzanie Sztrasburga postanowiłem zacząć z samego rana.


Booking.com