Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 11

27 lipca 2017

Dystans: 40 km

Nocna dyskusja była długa i owocna. Jako że chciałem zostać w Szwajcarii nieco dłużej niż planowałem, zdecydowałem się na przejazd pociągiem z Zurychu do Berna. Pomimo iż bilet kupiliśmy przez internet i w promocji, był to najdroższy bilet kolejowy świata. Bolało, ale szybko przestałem żałować. Miałem przed odjazdem sporo czasu by pozwiedzać sobie Zurych do woli.

Jazda przez miasto była bardzo przyjemna, gorzej zrobiło się kiedy trzeba było się zatrzymać. Wszędzie bowiem straszyły znaki zakazu parkowania dla rowerów i nad znalezieniem sensownego miejsca trzeba się było trochę natrudzić. Z jednej strony to trochę upierdliwe, ale z drugiej rozumiem doskonale schludnych Szwajcarów, że nie lubią jak ktoś śmieci rowerami. To znaczy przypina i nigdy po niego nie wraca. W wielu europejskich miastach to prawdziwa plaga. Samo miasto muszę przyznać z pewnym zdziwieniem, nie zrobiło na mnie dużego wrażenia. Wszystko takie schludne, solidne, skromne, że aż nijakie. Nie tak wyobrażałem sobie najbogatsze miasto świata. Prawdziwe bogactwo kryje się jednak w jego wnętrzu.

Zacząłem od Kunsthaus (czyli muzeum sztuki), gdzie przede wszystkim mogłem spotkać się ucho w ucho z Vincentem van Goghiem. Co ciekawe o ile wszystko w Szwajcarii jest kosmicznie drogie to wejściówki do muzeów są względnie tanie. Zachęcony poszedłem również do Muzeum Narodowego, jednak tu miałem trochę mieszane uczucia. Budynek był ogromny, a do tego pomiędzy salami plątały się kilometry korytarzy w których łatwo było zabłądzić. Część ekspozycji była również wykonana zaskakująco prostolinijnie, a placówka zapewne ma budżet wielkości NASA. Na szczęście im bardziej zagłębiałem się w głąb gmaszyska tym ekspozycje robiły się ciekawsze i bardziej interaktywne. Sporą część poświęcono… szwajcarskim stereotypom. Tutaj nie wstydzą się ich, nawet są z nich dumni. Z drugiej strony jednak nie ma się w sumie czego wstydzić. Eh, gdyby to nas kojarzono z czystymi ulicami… Pomyślano też o licznych atrakcjach dla dzieciaków – np. oprócz schodów były zjeżdżalnie rurowe, niestety jako dorosły musiałem obejść się smakiem…

Na koniec przejechałem się jeszcze czystymi uliczkami w stronę dworca, podziwiając nieliczne, ale fajne graffiti oraz ulicznych artystów (co ciekawe trzeba mieć licencję na to więc raczej nie spotyka się tutaj brudnych wiecznych studentów z rozstrojoną gitarą). Walczyłem też przez chwilę z pokusą kupna szwajcarskiego zegarka lub chociaż scyzoryka, jednak nie natrafiłem na żadną atrakcyjną ofertę.

W końcu dotarłem na dworzec i wsiadłem w najdroższy na świecie pociąg. Bolała mnie trochę jego przeciętność, niewiele bowiem różnił się od tego czym dysponujemy u nas na. Przynajmniej się nie spóźnił. W Bernie spędziłem jedynie krótką chwilę, czego teraz trochę żałuję. Było już jednak dość późno a ja musiałem jeszcze dotrzeć do Fryburga gdzie miałem załatwiony nocleg. Na szczęście to zaledwie 40 km, więc pokonałem je bez problemów, a przy tym złapałem kilka pięknych widoczków, bo pogoda nareszcie się uspokoiła.

Na miejscu poznałem moich gospodarzy – trzech „wiecznych studentów”, którzy przybyli do Szwajcarii za chlebem z Francji i Włoch. Dla nas może to wydawać się dziwne, ale nawet w rozwiniętych, jakby się mogło wydawać krajach zdarzają się emigranci zarobkowi. Chłopaki byli przesympatyczni, szybko przypomniałem sobie własne studenckie lata. Pozwolili mi nawet zostać na jeden dzień dłużej, z czego skwapliwie skorzystałem. Możliwość pojeżdżenia choć trochę bez bagażu, była dla mnie w tym momencie bezcenna.

 


Booking.com