Tallin – inna bajka

Gdy wybierałem się do stolicy Estonii, wiedziałem o niej bardzo niewiele. Co prawda znajomi którzy byli tam wcześniej wracali zachwyceni, ale jednak mimo wszystko nie oczekiwałem większych sensacji. Tymczasem już na wjeździe z wrażenia artystycznie rozwarło mi buzię i przez dłuższy moment stałem tak zauroczony nie mogąc dojść do siebie…

Raptem dwa dni wcześniej byłem w Rydze, którą zachwycałem się już wcześniej i nie sądziłem, że coś mnie jeszcze zaskoczy w kwestii średniowiecznej zabudowy. A tu psikus. Szybko odstawiłem rower do hostelu i choć byłem niemiłosiernie zmęczony po podróży od razu wyruszyłem na starówkę. Stare miasto położone jest na dość wysokim wzgórzu i otoczone zachowanym niemal w całości murem obronnym z wieńcem wysokich baszt, krytych czerwoną dachówką. Mury dodatkowo okalają gęste parki. Całość prezentuje się niezwykle okazale i można by tu spokojnie kręcić „Władcę Pierścieni” czy inną grę o tron. Szybko zagubiłem się w gąszczu brukowanych uliczek, podziwiając piękne elewacje, szyldy, detale architektoniczne, a nawet… drzwi. Nawet jeśli nie wszystko było odpicowane na błysk to i tak było na czym oko zawiesić. Na koniec dnia dotarłem na rynek, gdzie królował stary, piętnastowieczny ratusz, zachowany w stanie idealnym. Cała starówka zasłużenie trafiła na listę UNESCO.

Budzę się wczesnym rankiem i podekscytowany od razy ruszam na zwiedzanie. Bez tłumów turystów na ulicach miasto prezentuje się jeszcze ładniej. Śniadanie udaje mi się dostać w klimatycznej restauracji stylizowanej na średniowieczną. Bardzo ładnie stylizowanej. Pomieszczenie oświetlane jest wyłącznie świecami, ściany zdobią freski które sprawiają wrażenie autentycznych, a jedzenie podaje się na drewnianej misce, którą wylizałem do czysta. Danie nazywało się „Uczta Neptuna” i było jedynym na które było mnie stać, ale i tak było bardzo smaczne. Zawierało kilka gatunków ryb oraz przepiórcze jajka i kapkę kawioru z pajdą pieczywa.

Pokrzepiony owocami morza wspinam się na wzgórze i podziwiam przepiękną panoramę domów krytych czerwoną dachówką, niezakłóconą żadnym badziewiem ze szkła i stali. To naprawdę ewenement na skalę światową. Nawet Macdonalda wcisnęli w gotyckie łuki. Przez dłuższy czas, siedziałem na ławce podziwiając widoki i przysłuchiwałem się ulicznym grajkom. Świetną atrakcją musi być lot balonem nad miastem, na który niestety nie było mnie stać.

Z pewnym żalem ruszam w stronę morza gdzie czeka na mnie prom do Finlandii. Po drodze mijam malownicze i bardzo charakterystyczne dla krajów nadbałtyckich targowiska, które nie zostały jeszcze zniszczone, tak jak u nas na rzecz supermarketów. Mijam również starą dzielnicę portową, nieco zapuszczoną, ale również mającą swój urok. A w samym porcie oprócz monstrualnych promów zdolnych pomieścić kilkadziesiąt ciężarówek i jeden rower, można zobaczyć kilka majestatycznych żaglowców.

Ceny niestety są wysokie, najwyższe w krajach nadbałtyckich, ale i tak to pikuś w porównaniu z Finlandią. Finowie masowo przyjeżdżają tu na zakupy i wracają objuczeni tobołami na prom do Helsinek, podbijając tym samym ceny w sklepach i noclegowniach. Zastrzyk waluty z północy jest jednak bardzo dobrze zagospodarowany i widoczny gołym okiem. Warto brać pod uwagę stolicę Estonii przy planowaniu weekendowych letnich wycieczek. Zwłaszcza że loty są szybkie i niedrogie.