Na wysokiej połoninie – Borżawa

Strzelające w niebo ośnieżone szczyty nie są dla mnie jedynym wyznacznikiem pięknych gór. Równie dobrze czuję się wśród morza traw porastających obłe górskie grzbiety. Królestwem takich widoków są Karpaty Wschodnie. W Polsce znajdują się zaledwie ich skrawki, które jednak dają przedsmak tego, co może czekać dalej, na Ukrainie. Kiedy polskie Bieszczady (choć piękne) stały się nieco za ciasne, czas było skierować wzrok na wschód.

Długi weekend na Boże Ciało, 4 dni wolnego, to akurat tyle by z Lublina pojechać na Borżawę – 25 kilometrową połoninę leżącą na ukraińskim Zakarpaciu, należącą do tak zwanych Beskidów Połonińskich. Ruszyliśmy popołudniu w środę i na wieczór dotarliśmy do Lwowa. Tu przesiadka w pociąg do Wołowca leżącego u podnóża Borżawy. Dotarliśmy około 4 rano i od razu postanowiliśmy trochę dospać na dworcu. Miejsca było sporo, rozłożenie karimat i śpiworów zabrało kilka chwil. Jednak już po niecałych 3 godzinach zostaliśmy brutalnie wyrwani ze snu przez strażników kolejowych. Nie spodobał im się nasz pomysł. Pogonili, zagrozili mandatem, jeśli nas tu zobaczą za 10 minut. Tym sposobem przynajmniej wstaliśmy wcześnie. Pozostało zrobić śniadanie i ruszyć w góry.

Duchota panowała niemiłosierna. Powietrze aż się kleiło. Wolno podchodziliśmy czerwonym szlakiem na Tomnatyk. Niezbyt wysoki bo liczący zaledwie 1344 m n.p.m. Niemniej w tych warunkach podejście było bardzo męczące. Kiedy stanęliśmy pod krzyżem otworzył się widok na długi połoninny grzbiet. I na potężną czarną chmurę. O ile pierwszy widok wzbudził zrozumiały entuzjazm, to drugi spowodował tylko wiele niecenzuralnych słów. Na szczęście widzieliśmy już przed sobą pierwszy cel – stację meteo na Płaju, gdzie chcieliśmy się rozbić. Udało się do niej dobiec z pierwszymi kroplami deszczu. Schowaliśmy się w ruinach jakiegoś budynku, trochę przeciekających, ale dających ochronę przed szalejącym na zewnątrz piekłem. W przerwie między burzami udało się rozbić namioty. To jednak nie był koniec atrakcji. To co działo się nocą, mogę zaliczyć do moich najgorszych doświadczeń w nocowaniu w namiotach. Burza za burzą, ulewy, wichura. Powiązane ze sobą cztery namioty niemal zrywały się do lotu. Napierający na ściany wiatr powodował, że do środka dostawała się deszczowa woda. Chyba nikomu nie udało się zdrzemnąć na więcej niż 2 godziny.

Wstaliśmy rano, jeszcze bardziej zmęczeni niż wieczorem. Chmury wciąż wisiały, ale już odpływały. W dolinach wstawały mgły. Otworzyły się panoramy na całą okolicę oraz dalsze rejony. Wypatrzyliśmy nawet polskie Bieszczady. Po śniadaniu ruszyliśmy przez połoninę. Leżącego w bocznym grzbiecie Stoha (Stoja) zostawiliśmy na inną okazję, choć to najwyższy szczyt Borżawy (1692 m n.p.m.). Ale baliśmy się, że nie wystarczy nam czasu. Pogoda zrobiła się piękna, wokół rozpościerały się ogromne połacie wysokogórskich łąk. W zagłębieniach terenu leżało jeszcze trochę śniegu. Jako, że szliśmy po grzbiecie, wędrówka nie była zbyt uciążliwa. Niewielkie podejścia i zejścia, wygodne płaje, czyli górskie ścieżki trawersujące szczyty – tak można iść nawet kilka dni. Był tylko jeden problem – woda. A właściwie jej brak. Im bliżej wieczoru, tym problem stawał się bardziej palący.

Doszliśmy w końcu do przełęczy Prislip, która jest łącznikiem z połoniną Kuk. I stwierdziliśmy, że jak tu gdzieś nie ma wody, to już chyba nie ma jej nigdzie. Potoki zwykle wypływają spod przełęczy, więc gdzieś, coś musi ciurkać. Rozeszliśmy się we wszystkie strony, schodząc z grzbietu. Po prawie pół godzinie udało się znaleźć źródło. Tak więc miejsce na nocleg zostało ostatecznie przypieczętowane.

Wieczorem towarzyszyło nam rozgwieżdżone niebo, a rano zbudziliśmy się w mleku. Mgła była tak gęsta, że nie było widać sąsiedniego namiotu. W ponurych nastrojach zwijaliśmy wilgotne namioty. Trzeba było ruszać w stronę Miżhirji, skąd w niedzielę rano chcieliśmy wyjechać do Lwowa. Przez cały dzień towarzyszyły nam przelotne, ale bardzo intensywne opady deszczu. Widoków praktycznie nie było. Za to pojawiły się pasterskie zagrody, w których kupiliśmy pyszny ser. Chciano nas też częstować bimbrem, ale na to zdecydowali się tylko najodważniejsi. W dodatku okazało się, że na tym terenie budowano kilka lat temu linię elektryczną wysokiego napięcia. Oprócz słupów budowlańcy zostawili księżycowy krajobraz, rozryte drogi, wykarczowane połacie lasu. Przykry to był widok. Na wieczór zeszliśmy nad Miżhirję, gdzie rozstawiliśmy namioty. Pogoda się poprawiła, ale dla nas nie było już to wielkim pocieszeniem. W niedzielę wsiedliśmy w marszrutkę do Lwowa i wieczorem byliśmy z powrotem w Polsce.