Katmandu – chaos (nie)kontrolowany

Jadąc do Nepalu, nie za bardzo wiedziałam czego spodziewać się po tamtejszych miastach. Z głównym celem wyjazdu było łatwiej – trekking to trekking, góry to góry, mniej więcej można się jakoś nastawić na ponad dwa tygodnie chodzenia z plecakiem. Niby zdjęcia miast też można obejrzeć. Ale nie da się przez nie poczuć atmosfery panującej na ulicach. Katmandu, podobnie jak inne miasta, które mieliśmy w planach było więc dla mnie zagadką.

Pobyt w stolicy podzieliliśmy na dwie części. Musieliśmy tu spędzić dwa dni przed wyjazdem na trekking, żeby załatwić wszystkie pozwolenia i formalności. Ostatnie dni przed powrotem do Polski także chcieliśmy poświęcić na zwiedzanie. Wylądowaliśmy wieczorem, kiedy już się ściemniało. Po dwóch dobrach podróży zmęczenie dawało o sobie znać. Na szczęście część ekipy przyleciała już rano i zajęła się znalezieniem hotelu. Jak wszyscy, pierwsze kroki skierowaliśmy do okienek wizowych. I tu nastąpiło moje pierwsze zetknięcie z nepalskim chaosem. Jedna kolejka, dwie, trzy, formularze takie i inne, wszystkie walające się na blatach i parapetach. Oczywiście wizy dostają wszyscy po wniesieniu opłaty, ale trwa to trochę i trzeba pilnować, żeby urzędnik wpisał odpowiednią ilość dni. Potem odbiór bagażu. Trzy lądujące w jednym czasie samoloty sprawiły, że przy stanowiskach kłębiły się dzikie tłumy, które w większości wynosiły po kilka płaskich telewizorów i monitorów. Wyglądało to dość surrealistycznie.

Po pokonaniu przeszkód lotniskowych trzeba się było jakoś dostać do miasta. Przed terminalem taksówek było pod dostatkiem. I już tu zetknęliśmy się z nepalskim ruchem drogowym. Odjeżdżające i przyjeżdżające taksówki, samochody prywatne, a między nimi biegający ludzie z wielkimi telewizorami w kartonach. Najważniejsze to mieć oczy wokół głowy, by nie dać się przejechać lub zadeptać. Taksówka, a raczej dwie dla naszej dziewiątki, szybko się znalazły i po pół godzinie znaleźliśmy się na Thamelu.

Thamel to turystyczna część Katmandu. Same hotele, restauracje i sklepy, w których sprzedaje się wszystko od map, pocztówek i książek przez wszelkie możliwe pamiątki, po podrobiony sprzęt sportowy i turystyczny. Nie można Katmandu oceniać przez pryzmat Thamelu, bo to enklawa stworzona dla przyjezdnych i dostosowana (także cenowo) do ich potrzeb i możliwości. Kiedy jednak dotarliśmy tu około 20:30 ulice były wyludnione. Znaleźliśmy jeszcze jakąś czynną restaurację i najedzenie poszliśmy spać.

Thamel budzi się do życia około 9 – 10 rano. Po śniadaniu ruszyliśmy najpierw poznawać najbliższą okolicę. Ruch był jeszcze nieduży, zresztą sezon turystyczny też dopiero się rozkręcał i turystów nie było jeszcze zbyt wielu. Dodatkowo przyjechaliśmy w szczytowym momencie dwutygodniowego hinduistycznego święta Dashain. Przed domami stały plecione talerze z ofiarami dla bóstw, przy świątyniach ludzie palili świece. A naszym pierwszym celem stała się leżąca poza ścisłym centrum miasta buddyjska stupa Swayambunath. Szliśmy do niej przez zwyczajne, nieturystyczne dzielnice, patrząc z niedowierzaniem na słupy uginające się pod plątaninami kabli elektrycznych, popodpierane po trzęsieniu ziemi budynki, w których wciąż mieszkali ludzie i kilkumetrowe huśtawki z bambusa, które są tu ustawiane zawsze z okazji świąt. Znajdującą się na wzgórzu stupę widać było z daleka. Miejsce to jest świetnym przykładem nepalskiego mieszania się hinduizmu i buddyzmu. U podnóża znajduje się świątynia hinduistyczna, na szczycie – buddyjska. Odwiedzają je wyznawcy obydwu religii i jest to traktowane zupełnie normalnie. Wspinając się po stromych schodach obserwowaliśmy stada małp żyjących wśród drzew i małych świątyń. Na górze przywitał nas widok na całą stolicę oraz jeden z ostatnich monsunowych deszczy. Powiewały modlitewne flagi, młynki kręciły się monotonnie, panował dziwny spokój, mimo całkiem sporej liczby odwiedzających.

Ze Swayambunath pojechaliśmy taksówkami na główny plac Katmandu – Durbar Square. To plac przed dawnym pałacem królewskim, zastawiony świątyniami i posągami. Niestety jest bardzo mocno zniszczony po trzęsieniu ziemi. Wiele budynków leży w gruzach i nie widać by miały być odbudowane. Te które stoją nadają się w zasadzie jedynie do rozbiórki z powodu ogromnych pęknięć. Mogę sobie tylko wyobrażać jak wyglądało to przed trzęsieniem ziemi. Ze względu na Dashain plac roił się od ludzi, którzy przyszli do świątyń. Wśród tłumów raz po raz przejeżdżały trąbiące na cały regulator skutery, motory i samochody. Trąbienie mieszało się z pokrzykiwaniem rikszarzy i gwarem głosów. Na obrzeżach placu kobiety sprzedawały sznury pomarańczowych kwiatów, które ubiera się podczas świąt. Przez cały plac ciągnęła się kolejka do Królewskiej Świątyni Telaju, która otwierana jest tylko raz w roku. Nam jako nie-hinduistom nie wolno było tam wejść. Powoli zapadał zmrok, przenieśliśmy się więc do restauracji na obiad (standardowy czas czekania na posiłek – godzina – półtorej), a potem spać.

 

 

Ostatni dzień przed wyjazdem na trekking minął nam na zakupach, przygotowaniach i wizycie w Patanie. Niby jest to oddzielne miasto od Katmandu, ale tak naprawdę łączą się one i przechodzą jedno w drugie. Patan to dawna stolica Nepalu, której centrum stanowi, jakżeby inaczej Durbar Square. Znacznie bardziej zadbany i pusty niż ten w Katmandu. Tu także widoczne są zniszczenia po trzęsieniu ziemi, ale trwa też odbudowa prowadzona z pomocą japońskich fundacji. Oprócz samego placu i pałacu królewskiego zwiedziliśmy także Świątynię Tysiąca Buddów, Buddyjski klasztor Utu Bahal, Złotą Świątynię i Świątynię Kumbeshwar. Wizyta w Patanie była miłym oddechem po zgiełku Katmandu. Powrót jednak okazał się wyzwaniem. Ze stolicy przyjechaliśmy taksówką, tu jednak takowych nie było. Podobnie jak komunikacji miejskiej, która z powodu święta nie jeździła. Pozostało więc dreptanie na piechotę. Szukaliśmy miejsca żeby coś przekąsić, ale restauracje i bary były pozamykane. Święto. Dopiero przed samym mostem, przy wjeździe do Katmandu natknęliśmy się na bar z somosami, pakorami i innymi smażonymi przysmakami. Szybko, tanio i smacznie. Mogliśmy iść dalej. Bo popołudnie trzeba było poświęcić na przygotowania do wyjazdu pod Manaslu.

Dwie największe atrakcje Katmandu pozostawiliśmy sobie na czas po powrocie z trekkingu. Były to – największa w Nepalu buddyjska stupa oraz najważniejsza w stolicy świątynia hinduistyczna. Stupa Budhanath znajduje się na obrzeżach miasta, w rejonie lotniska. Wokół świątyni utworzyła się tybetańska enklawa, która wyróżnia się spośród innych dzielnic. Miejsce to urzekło mnie od pierwszego spojrzenia. Potężną stupę otacza okrąg zadbanych budynków. Pomimo licznych turystów i pielgrzymów panuje dziwny, jak na Nepal spokój. Wystarczy jednak przekroczyć bramę i wrócić na ulice by wpaść w tumany kurzu i ryk klaksonów. Kontrast jest aż nierzeczywisty. Wokół stupy krążą pielgrzymi (głównie starsi) obracający ręcznymi młynkami modlitewnymi. Tu także, podobnie jak w Swayambunath spotkać można hinduistów. Zgodnie z buddyjskimi tradycjami obchodzą stupę zgodnie z ruchem wskazówek zegara, obracając młynkami. Budhanath było dla mnie jedynym miejscem w Katmandu, w którym mogłam usiąść, nic nie robić, tylko obserwować i być.

 

 

A potem przez zakurzone ulice, uskakując przed rozpędzonymi samochodami i motocyklami poszliśmy do hinduistycznej Pashupatinath. Leży ona nad brzegiem rzeki Bagrati, dopływu Gangesu i jest miejscem, gdzie przeprowadza się kremacje. Tych, którzy mogą sobie pozwolić na spory wydatek związany z obrzędami w najważniejszej świątyni miasta. Cały kompleks świątynny jest bardzo rozległy i zamieszkiwany przez setki małp. Są wszędzie. Pozują do zdjęć, ale też potrafią wyrwać jedzenie, czy nawet aparat fotograficzny. Wejście do głównej świątyni, jak niemal wszędzie w Nepalu możliwe jest tyko dla hinduistów. Musieliśmy się zadowolić widokami z zewnątrz. Poszliśmy też nad rzekę zobaczyć kremacje. Może się to wydawać dziwne, ale przychodzą tam też miejscowi. Całą uroczystość obserwuje się z drugiego brzegu. I w sumie, wygląda to trochę jak film. Tym bardziej, że obrzędy odprawiane są jeden po drugim. To jak się przyjmuje przesuwające się obrazy jest już sprawą bardzo indywidualną. Po zachodzie słońca byliśmy jeszcze świadkami prawie godzinnej uroczystości prowadzonej przez kapłanów. Wyglądało to jak jakiś obrzęd przejścia, z tańcem, ogniem, kadzidłami i śpiewami.

Ostatnie pół dnia pobytu w Nepalu spędziliśmy już na włóczeniu się po Thamelu i jego okolicach. Skończyło się właśnie kolejne wielkie hinduistyczne święto, Tihar i dopiero teraz można było ocenić panujący na ulicach chaos. Przelewające się tłumy, otwarte wszystkie sklepy. Wyjście poza turystyczną enklawę było dla mnie jednym z fajniejszych nepalskich doświadczeń. Zaglądaliśmy do miejscowych „normalnych” sklepów, chodziliśmy po targu. Taka przyjemna i ciekawa odmiana po miejscach przygotowanych z myślą o turystach.

Jakie jest Katmandu? Dla mnie wciągające. Coraz głębiej. Właśnie w te miejsca nieturystyczne. Kryjące w podwórkach niewielkie stupy czy świątynie. Rozświetlone w czasie Tiharu tysiącami lampek, a w zwykły dzień zasypiające wraz z nastaniem ciemności. Chaotyczne, zakurzone i gwarne, ale z prawdziwymi oazami spokoju. Miasto fascynujące i takie, do którego chcę wrócić. Nie dla zabytków, ale dla atmosfery, tej spoza Thamelu.