Dubaj w przelocie po backpackersku

Choć nie jestem miłośniczką wielkich nowoczesnych metropolii, zdarzyło mi się pewnego razu zawitać w Dubaju. Jak wielu pewnie spośród czytających, miałam tam przesiadkę w drodze do Azji Południowo-Wschodniej. Zamiast więc czekać 20 godzin na imponującym bądź co bądź lotnisku, postanowiliśmy wraz z towarzyszami wyprawy zapuścić się nieco w miasto i popatrzeć na żywo na te „cuda” znane nam dotąd jedynie z telewizji.

Każdy wytrawny podróżnik doskonale wie, że 20 godzin w jednym miejscu to zbyt mało, aby tracić czas i pieniądze na takie zbytki jak hotel. Zamiast cywilizowanego pokoju z łazienką zorganizowaliśmy sobie zatem dach nad głową w postaci samochodu z wypożyczalni i z jego pomocą ruszyliśmy w gąszcz wielopasmowych autostrad pośród drapaczy chmur. W wyborze auta również kierowaliśmy się czystą ekonomią, oszczędzając na jego objętości (gdyby ktoś był ciekaw: w Chevrolecie Spark cztery dorosłe osoby nie mają szans się wyspać) i mocy. To ostatnie okazało się mieć zaskakująco istotny wpływ na efektywne przemieszczanie się, byliśmy bowiem na ulicach najsłabszym ogniwem i obiektem ciągłego obtrąbiania, a zmiana pasa każdorazowo graniczyła z cudem. Cóż – zapomnieliśmy wziąć pod uwagę, że po Dubaju nie jeżdżą zwyczajne auta.

Sama decyzja o wypożyczeniu samochodu była jednak w stu procentach słuszna. Dubaj to nie jest miasto dla pieszych czy użytkowników komunikacji miejskiej. Aby gdziekolwiek się dostać po prostu trzeba mieć własny pojazd. Nie przypominam sobie też, abyśmy napotkali jakiegokolwiek rowerzystę. Samochód umożliwił nam objechanie całej metropolii łącznie z Palm Island i pobieżne jej obejrzenie.

Aby nieco się zregenerować, postanowiliśmy choć trochę się zdrzemnąć w aucie. Nie była to zbyt mądra decyzja, biorąc pod uwagę snobistyczny charakter Dubaju. Trochę nam zajęło znalezienie miejsca w jako takiej odległości od skupisk ludzkich, by nie wzbudzać sensacji. Zaparkowaliśmy w końcu o świcie gdzieś na obrzeżach miasta w pobliżu jednego z licznych meczetów. Sensacji może nie wzbudziliśmy, ale na pewno niemałą ciekawość wśród tubylców tak – niektórzy podchodzili do auta i przypatrywali nam się przez okna.

Sen nie był zbyt długi, gdyż już o 9 rano mieliśmy w planach odwiedzić ikonę Dubaju – najwyższy na świecie budynek Burdż Chalifa. Wjechaliśmy na 124 piętro, aby obejrzeć panoramę miasta i popatrzeć z góry na kurduplowatych, zaledwie 300-metrowych sąsiadów kolosa. Większość znajomych, którym pokazywaliśmy robione na tarasie widokowym zdjęcia, nie wydawała się być pod jakimś szczególnym wrażeniem; myśleli, że są to zdjęcia robione z samolotu… Choć Burdż Chalifa ma ponad 800 metrów wysokości, większość turystów, w tym my, odwiedza taras na wysokości 555 metrów. Już tutaj czuć jednak dość wyraźnie delikatne kołysanie budowli; wszak tak wysoka konstrukcja nie mogłaby stać nieruchomo. Ciekawostka dla osób z lękiem wysokości: podłoga na tarasie widokowym jest drewniana i skrzypi.

Nie mogę powiedzieć, że Dubaj mnie rozczarował, ponieważ nie miałam wobec tego miejsca żadnych oczekiwań. Na każdym kroku jednak, spoglądając na te wszystkie „cuda architektury”, na ten otaczający mnie las rekordów Guinnessa, w głowie brzmiało mi jedno tylko pytanie: po co? Dla takich jak ja 20 godzin to na Dubaj aż nadto. Bez żalu wsiadałam więc w samolot, by ruszyć w dalszą część podróży w kierunku tego, co kocham: dzikiej przyrody!