Odyseusze polecają: Misja helikopter, Simone Moro

Jednostajny warkot narastał z dołu doliny. Chodziłam akurat poza terenem buddyjskiego klasztoru Serang, oddalonego o dzień drogi od głównej trasy wokół Manaslu w nepalskich Himalajach. Trafiliśmy tu trochę przypadkiem. Przewodnik zaproponował nam tę wycieczkę, kiedy okazało się, że dolina Tsum, którą mieliśmy w planach, jest niedostępna z powodu obsunięć ziemi po monsunach. W klasztorze oczekiwano tego dnia przylotu helikoptera. Miał zabrać do szpitala w Katmandu kilkuletniego chłopca, ucznia działającej w gompie szkoły, który podczas prac przy obróbce drewna zaciął się toporkiem w nogę. Mnisi nie potrafili sobie poradzić z jego pogarszającym się stanem i wezwali pomoc.

Rzuciłam się biegiem pod górę żeby zobaczyć sam moment lądowania maszyny bo narastający warkot mógł należeć tylko do helikoptera. Niestety, kiedy wyszłam z lasu „śmigło” już stało na placyku. Wokół zgromadzili się wszyscy mieszkańcy klasztoru. Wyładowano jakieś worki i sprzęt, na pokład wniesiono chłopca, za nim wskoczył jeden z mnichów. Pilot o europejskim wyglądzie porozmawiał chwilę z mnichami, wypił herbatę i jakieś 20 minut od lądowania helikopter odleciał w dół doliny i dalej do Katmandu.

Przewodnik mówił, że tutaj to normalna procedura. Byliśmy skłonni uwierzyć, bo helikoptery słyszeliśmy codziennie, nawet po kilka razy, a tę samą maszynę, z tym samym pilotem widzieliśmy tydzień później w Samdo na ponad 3800 m n.p.m. Tam przywiozła zaopatrzenie.

Używanie helikopterów w takim terenie, jak w Nepalu wydawało mi się czymś oczywistym. Oczywiście, zdawałam też sobie sprawę, że nie wszędzie da się dolecieć, a helikoptery mają swoje ograniczenia techniczne, które powodują, że loty na dużych wysokościach są niebezpieczne. My w Nepalu widzieliśmy „śmigła” latające poniżej 4000 m n.p.m. Mam też cały czas w pamięci komunikat z tragicznej zimowej wyprawy na Broad Peak w 2013 roku, mówiący o tym, że helikoptera można użyć do wysokości 6000 m n.p.m.

Dlatego też nie do końca wiedziałam, co znajdę w książce Simone Moro „Misja helikopter”. Samego autora przedstawiać chyba nie trzeba. To jeden z najwybitniejszych, współcześnie żyjących himalaistów. Ma na swoim koncie wejścia na 8 z 14 ośmiotysięczników. Cztery z nich, Sziszapangmę (z Piotrem Morawskim), Makalu, Gaszerbrum II i Nanga Parbat zdobył jako pierwszy zimą i jest pod tym względem jedynym człowiekiem w historii. I nikt raczej nie zagrozi jego wyczynowi, gdyż do zdobycia zimą pozostał tylko jeden ośmiotysięcznik – słynny K2 leżący w Karakorum, jedna z najniebezpieczniejszych gór świata.

Lektura „Misji helikopter” zaczęła mi otwierać oczy. Z pewnym niedowierzaniem czytałam, że to co widzieliśmy w Nepalu, to osiągnięcie kilku ostatnich lat. Że jeszcze około 2010 roku, tak powszechne użycie helikopterów w górach, także, a może przede wszystkim do celów transportowych nie istniało. I co więcej, że helikopterem da się latać nawet ponad niewyobrażalną granicą 7000 m n.p.m.

To tylko jedno z przesłań z książki Moro. Drugim i w moim odczuciu znacznie ważniejszym jest to, że człowiek, który znaczną część swojego życia spędził w górach wysokich postanowił w nich pozostać, ale na innych niż dotąd zasadach. Aleksander Lwow, znany polski himalaista napisał kiedyś „Zwyciężyć, znaczy przeżyć”. Te słowa powinny być i pewnie dla wielu himalaistów są swoistym mottem. Moro kilka razy otarł się w górach o śmierć. Widział też jak giną jego towarzysze wspinaczki. Wie doskonale, jak ważna, w wielu przypadkach decydująca jest rola szybkiej pomocy. A tej, w miejscach tak niedostępnych jak himalajskie doliny może dostarczyć tylko helikopter. Ale droga od przeświadczenia, że taka pomoc jest konieczna do urzeczywistnienia jej istnienia jest bardzo długa.

Podczas swoich wypraw w Pamir, Karakorum i Himalaje Moro zakochał się w helikopterach. I postanowił połączyć swoją ogromną wiedzę himalaisty z umiejętnościami pilota, by tworzyć pogotowie lotnicze w Nepalu. Pierwsza część planu okazała się sukcesem, choć droga do niego była znacznie cięższa i bardziej zniechęcająca niż zimowa wspinaczką na Nanga Parbat. Moro opisuje krok po kroku, jak uczył się latać, poznawał maszyny, na których da się pracować w górach wysokich i w końcu ile wysiłku kosztowała go realizacja śmiałej idei. Przedstawia też osoby, bez których jego pomysł nie miałby szans na realizację. Trzeba przyznać, że oprócz uporu i konsekwencji, cech dzięki którym jest najwyższej klasy himalaistą, miał też ogromne szczęście do ludzi, którzy w jego projekt uwierzyli.

Dobrze napisaną i wciągającą książkę czyta się szybko. Wartka akcja, okraszona jest urywkami wspomnień z różnych wypraw górskich, w których Moro brał udział jako wspinacz i w których helikoptery stanowiły o ich powodzeniu, a czasem życiu uczestników. Wzbogacają ją zdjęcia z okresu odbywania przez Moro szkolenia oraz z akcji prowadzonych w górach. Na pewno wielu osobom otworzy ona oczy z jednej strony na ograniczenia, jakie istnieją w krajach takich jak Nepal, Pakistan czy kraje byłego ZSRR pod względem logistyki wypraw oraz akcji ratunkowych, z drugiej zaś na to, że zdeterminowana i świetnie znająca teren załoga jest w stanie dojść do granic możliwości nie tylko własnych, ale także helikoptera. I używać go (niezgodnie z przepisami, ale w celu ratowania życia) wyżej niż na opisanych w instrukcjach 7000 m n.p.m. Dla Moro helikoptery są przyszłością himalaizmu i przyszłością żyjących w górach ludzi. Jakie będą dalsze losy jego projektu? Nie wiadomo. Jego helikopter rozbił się. Ale postępu jakiego dokonał w dziedzinie lotów helikopterem na dużych wysokościach nie da się już zatrzymać.